Ekspresem przez Beskid Śląski i przypadkowe Szczytowanie na Malinowej
Obydwoje z Łukaszem lubimy góry, ale odkąd pojawił się Vuko większość weekendów spędzamy na placu szkoleniowym. Dlatego, kiedy tylko zobaczyliśmy, że Boże Ciało wypada w czwartek 26 maja, a zaplanowane seminarium z Patrykiem Krajewskim jest dopiero 29 maja nie zastanawialiśmy się długo i postanowiliśmy zdobyć koronę Beskidu Śląskiego – Skrzyczne 1257 m n.p.m.
Zarezerwowaliśmy nocleg w pensjonacie Mazur w Szczyrku i to był strzał w 10. Właścicielka była bardzo sympatyczna, a pokój choć mały okazał się czysty i co najważniejsze rudy pies był mile widziany :) W domu Vuko śpi na kanapie i w każdym nowym miejscu również pakuje się do łóżka, dlatego zawsze wożę ze sobą koc, którym przykrywam pościel. Chcę, aby po naszym wyjeździe pokój wyglądał tak samo (no prawie tak samo) jak w dniu przyjazdu – czyli śladom łapek na pościeli mówię stanowcze NIE. Jest coraz więcej psiolubnych miejsc w Polsce i chcę aby ta tendencja została utrzymana :)
Kolejną ważną sprawą jest przygotowanie psa do takiej wyprawy. Vuko chodzi w szelkach typu guard, dla psów które mocno ciągną, ale są przy tym sterowalne polecane są szelki typu sleed. Do tego oczywiście pas biodrowy/dogtrekkingowy dla mnie oraz smycz z amortyzatorem. Myślę, że to podstawa, aby móc bezpiecznie wyruszyć z psem w góry. Na wszelki wypadek zawsze zabieramy ze sobą: bandaż kohezyjny (klei się sam do siebie, można go kupić u weterynarza albo na allegro), gazę oraz buty ochronne, które zostały nam po rozcięciu łapki. Fajnym pomysłem jest też składana, silikonowa miska do picia – zajmuje mało miejsca w plecaku.
Tyle tytułem wstępu. Opisem trasy zajął się Łukasz:
26.05.2016 wyjechaliśmy około 7 rano z Kiełczowa. Dzień wcześniej sprawdzaliśmy prognozę pogody, jednak poranek postarał się o jej negatywną weryfikację – na Śląsk jechaliśmy w mżawce, na szczęście temperatura była odpowiednia, więc nie było taryfy ulgowej. Do naszego celu – do doliny Zimnika w miejscowości Lipowa – dotarliśmy punktualnie z harmonogramem o godzinie 10:00.
Zapakowaliśmy na mnie wszystkie niezbędne rzeczy i ruszyliśmy w drogę. Już po chwili zrobiło nam się ciepło. Przyczyną takiego stanu rzeczy był zapewne 5,5 km spacer pod górę Skrzyczne 1257 m n.p.m. :) Na wstępie tej opowieści muszę się wam jednak przyznać, że Marita podpięta pod Vuko co chwila zostawiała mnie w tyle. Na swoje usprawiedliwienie miałem tylko 4 litry płynów oraz osprzęt w plecaku. Nie zmienia to jednak faktu, że na szczycie zameldowaliśmy się wspólnie (we mgle) – ja mocno spocony – o godzinę szybciej niż wskazywały na to oznaczenia na szlaku. Po wspólnym szczytowaniu, posiłku oraz sesji zdjęciowej ruszyliśmy w dalszą, spokojną już, drogę.
Niestety jak się szybko okazało, nie najlepsza pogoda wcale nie odstraszyła innych turystów i ruch gęstniał z minuty na minutę. Na szczęście wraz z tłumami pojawiły się również pierwsze zapowiadane przejaśnienia, dzięki którym około godziny 12:30 otrzymaliśmy w prezencie piękne widoki. Przejaśnienia pojawiły się akurat wtedy, gdy znaleźliśmy się w najlepszym punkcie trasy – zdobyliśmy właśnie Malinowskie Skały.
Ilość turystów na trasie wciąż rosła – w pewnym momencie w okolicy Malinowskich Skał znalazły się, aż 4 psy :). Jak się okazało wyraźny tłok okazał się dla nas wyjątkowo zgubny. W miejscu gdzie siedziała duża grupa turystów rozchodził się nasz szlak. Ta chwila mojej nieuwagi kosztowała nas zdobyciem kolejnego szczytu – Malinów 1114 m n.p.m. oraz zejściem po drugiej – nieplanowanej stronie masywu. Po dotarciu do nomen omen przepięknej przełęczy Salmopolskiej wiedzieliśmy już, że jesteśmy po nieodpowiedniej stronie, a do pensjonatu (który okazał się być bliżej od auta) mieliśmy jeszcze 7 km, przez ciągnący się asfaltowy szlak w dół doliny Szczyrku. I w tym tkwi całe moje zasrane szczęście :P Mimo, iż zgubiliśmy drogę to do hotelu mieliśmy niemal taki sam dystans jak w oryginalnie zaplanowanej trasie (na potem zostawiłem sobie rozmyślania jak dotrzeć do auta). Po dłuższym marszu (łącznie niemal 25 km) dotarliśmy do naszego noclegu i tu wielki ukłon dla dla Pani właścicielki, która bez mrugnięcia okiem podwiozła mnie do miejsca, gdzie zostawiliśmy samochód.
Drugi etap wyprawy przyszedł szybciej niż można się było spodziewać ;) I mimo, że zakwaszone mięśnie wyraźnie protestowały nie było zmiłuj się. O godzinie 11 ruszyliśmy na podbój Klimczoka. Trasę pożegnalną (z Beskidem Śląskim) zaplanowaliśmy skromniej – przede wszystkim jeżeli chodzi o dystans. Łącznie trasa co prawda nie przekroczyła 14 km jednak cechowało ją dość spore przewyższenie (680 metrów).
Trasa okazała się naprawdę wymagająca – do ogólnego zmęczenia dołożył się jeszcze wzmagający się upał. Na szczęście w miarę ubywających sił wychodziliśmy na coraz to lepsze widoki. Sam szczyt Klimczoka okazał się doskonałym miejscem odpoczynku, udało nam się nawet na chwilę rozprostować zmęczone nogi.
Nic jednak nie mogło zmienić faktu, że wyprawa naszej trójki chyliła się ku końcowi. Przed nami pozostał już tylko ostatni etap – strome zejście w dół z wciąż pełnym energii Maliniakiem. Jak się okazało etap był równie ciężki jak samo wchodzenie. Na szczęście szlak pustoszał z minuty na minutę, a my zeszliśmy cało i zdrowo.
Całą sobotę zarezerwowaliśmy na odpoczynek i regenerację, tak aby w niedzielę Vuko był gotowy na seminarium z posłuszeństwa.

Leave A Comment